Strona Główna
 Od autorów
 Kontakt
 Położenie Babicy
 Historia
 Miejscowości
 Kościoła
 Szkoły
 Wybitni Babiczanie
 Dominowie
    ks. B. Domino
    ks. H. Domino
    ks. J. Domino
    ks. S. Domino
    Księża Bliźniacy
 M. Jarochowska
 dr A. Kuś
 mjr dr W. Kuś
 O. B. Łubieński
 płk A. Mac
 nacz. UG  A. Mac
 ks. prałat J. Mac
 nauczyciel L. Mac
 prof. B. Piątkiewicz
 Pinińscy
 Procheńscy
 hr. gen. R. Sołtyk
 ppłk J. Szczepan
 poseł A. Szmigiel
 płk J. Wójcik
 prof. dr hab. S. Wójcik
 Ciekawe miejsca
 Dwór Babicki
 Miejsce martyrologii
 Kapliczki
 Ciekawostki
 Misteria w Babicy
 Przysiółki
 Emigracja
 Kultura ludowa
 Szlaki turystyczne
 Galeria
 Kościół parafialny
 Krajobraz Babicy
  Piękne widoki 



BABICA - Strona domowa

Maria Jarochowska z Jaroch, herb Przerowa, literatka i dziennikarka z Babicy
 

    Znaczącym dorobkiem literackim może poszczycić się Maria Jarochowska. Była ona jedną z dwóch córek byłego właściciela wsi Babicy Joachima Jarochowskiego z Jaroch h. Przerowa (1880-1950) i Marii Zofii Wiktor z Wiatrowic h. Brochwicz (03.08.1889-1944).  Jarochowscy - jako ostatni właściciele Babicy -  dochowali się trójki dzieci: córek Marii i Ireny oraz syna Konstantego. Maria (potocznie nazywana Miką) została znaną literatką i dziennikarzem, o odmiennych od rodziny, wyraźnie lewicowych poglądach. Młodsza siostra Marii, Irena to popularna w Babicy Kika. Rozpoczęła studia we Lwowie. Wybuch wojny uniemożliwił ich ukończenie. Pod koniec okupacji poślubiła Antoniego Szaszkiewicza. Po wojnie mieszkali na Dolnym Śląsku, potem w Krakowie. Tam przyszły na świat ich dzieci: Maciej i Joachim. W 1969 r. opuściła Polskę i zamieszkała nad Fiordem w Norwegii. Zatrudniła się w wyuczonym zawodzie i jako pielęgniarka wykonywała ten zawód, aż do czasu przejścia na emeryturę. Syn Maciej mieszka dziś w Krakowie.

  
    Maria Jarochowska urodzona w Babicy 15 grudnia 1918 r. W 1937 ukończyła gimnazjum im. Królowej Jadwigi w Krakowie. Studiowała następnie matematykę i historię sztuki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Podczas II wojny światowej przebywała w Rzeszowie i Krakowie, ukończyła historię i historię sztuki na konspiracyjnym Uniwersytecie Jagiellońskim. Podczas okupacji była bibliotekarką w wypożyczalni książek. Później pomocnicą w domu dziecka i posługaczką w szpitalu w Rzeszowie (1940 – 1942), a później słuchaczką konspiracyjnego uniwersytetu, gdzie zdobyła magisterium z zakresu historii i historii sztuki.
Członek Francuskiej Partii Komunistycznej (lata 40. XX w.), Polskiej Partii Robotniczej (1945-1948), Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (1948-1975); Związku Zawodowego Literatów Polskich (1946-1949), Związku Literatów Polskich (1948-1975). W 1955 odznaczona Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.

  
    W 1944 r. podczas powstania warszawskiego pracowała w szpitalu na Sadynie Czerniakowskiej. Po upadku powstania przeniosła się do Krakowa, gdzie już po wyzwoleniu rozpoczęła aktywną pracę społeczno-polityczną, oraz dziennikarską i literacką. W 1945 r. została członkiem Wojewódzkiej Rady Narodowej i sekretarzem redakcji tygodnika „Głos Pracy” oraz „Echo Krakowa”, współpracując również z tygodnikiem „Odrodzenie” gdzie rozpoczęła swój twórczy debiut. W 1946 r. wyjechała jako stypendystka do Paryża, gdzie w rok później pracowała jako sekretarz „Gazety Polskiej”, a od 1949 roku piastowała urząd naczelnego redaktora.

  
    W styczniu 1950 r. została aresztowana i wydalona z Francji jako komunistka, skąd wyjechała do spółdzielni produkcyjnej Belno, pod Gostyninem, gdzie prowadziła świetlicę. Od 1952 r. na stałe zamieszkała w Warszawie. W latach 1953-1956 była posłem na Sejm PRL.
W latach 50. i 60. XX w. publikowała reportaże, recenzje, fragmenty prozy w "Życiu Literackim", tygodniku "Świat", "Nowej Kulturze", "Przyjaciółce" i "Orce". Pracowała następnie w Naczelnym Zarządzie Kinematografii. Członek Francuskiej Partii Komunistycznej (lata 40. XX w.), Polskiej Partii Robotniczej (1945-1948), Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (1948-1975); Związku Zawodowego Literatów Polskich (1946-1949), Związku Literatów Polskich (1948-1975).

  
    Jej dorobek pisarski obejmuje:
•     Ludzie, którym nie stawia się pomników (reportaże; Książka 1947)
•     Niemiłosierni. Buraczane liście (powieści; wstęp Jan Alfred Szczepański; Książka i Wiedza 1950; wydania oddzielne książki Niemiłosierni: Książka i Wiedza 1959, Czytelnik 1966; wydania oddzielne książki Buraczane liście: Książka i Wiedza 1951)
•     Chleb i sól. Z chłopami polskimi u kołchoźników radzieckich (reportaże; Książka i Wiedza 1951, 1952)
•     Niebieskie okulary. Reportaże z huty Częstochowa (Czytelnik 1952)
•     Odwaga (reportaż; Nasza Księgarnia 1953; 1954)
•     Ziarno (reportaże; Czytelnik 1953)
•     Gniew (opowiadanie; Czytelnik 1954)
•     Trudne serca (scenariusz filmowy; Filmowa Agencja Wydawnicza 1954)
•     Dziadowska miłość (powieść; pierwodruk: "Twórczość" nr 5, 6 i 8/1954, "Trybuna Wolności" nr 35-44, 46-48, 50/1954; Państwowy Instytut Wydawniczy 1955)
•     Najgorsza chwila życia (opowiadania; Czytelnik 1959)
•     Blizny (opowiadania; Wydawnictwo Łódzkie 1971)
•     Nie być tu, nie być tam (opowiadania; Państwowy Instytut Wydawniczy 1974)
•     Namiętności (reportaże; Iskry 1977)
•     Wyrok śmierci (opowiadania; Wydawnictwo Literackie 1979, ISBN 83-08-0004-1-X)

    W utworach swoich poruszała tematy odbudowy zniszczonego kraju, kształtowania nowego życia, opisuje przeobrażenia polskiej wsi i stosunki międzyludzkie.

 
    Zmarła w Warszawie 20 sierpnia 1975 r. Jej pogrzeb odbył się 26 sierpnia na cmentarzu komunalnym, dawnym Wojskowym, na Powązkach.  O jej śmierci dowiedziałem się w dniu następnym z … „Trybuny Ludu”.  Przebywałem wówczas w Egipcie. Dziwnym trafem gazeta ta wpadła w moje ręce i czytam na drugiej stronie nekrolog od Podstawowej Organizacji Partyjnej PZPR Związku Literatów Polskich w Warszawie: „Dnia 20 sierpnia 1975 r. zmarła w Warszawie towarzyszka Maria Jarochowska wybitna pisarka, laureatka literackiej Nagrody Państwowej, zasłużona działaczka społeczna i polityczna, uczestniczka Powstania Warszawskiego, członek Komunistycznej Partii Francji, PPR i PZPR, w latach 1952-1957 posłanka na Sejm PRL, odznaczona Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. W zmarłej tracimy szlachetnego człowieka i aktywnego działacza naszej organizacji partyjnej…”  

  
   
 Myślami pobiegłem wówczas do dalekiej Polski, do rodzinnej mi Babicy. A raczej do jej rodzinnego miejsca. Urodziła się przecież w rodzinie byłego i ostatniego posiadacza tej podrzeszowskiej wsi. W dworze który w tym okresie przechodził powoli do historii. Groziła mu dosłowna ruina… Nie będę dokonywał  oceny jej partyjnego, czy raczej politycznego zaangażowania się w sprawy rangi państwowej. Nie będę również nawiązywał do treści poszczególnych jej tomów twórczości. Nawiąże do jedynej jej publikacji poświęconej właśnie Babicy. W 1970 r. napisała opowiadania wydane dopiero w 1979 r. przez Wydawnictwo Literackie w Krakowie pt.: „Wyrok śmierci”. Jeden z nich zatytułowany „I pałac popłynie” jest refleksja podróży jaką odbyła do swej rodzinnej Babicy, a związana ona była z odbywającym się w Rzeszowie Światowym Festiwalem Polonijnych Zespołów Artystycznych. To opowiadanie jest na tyle interesujące, że nie będą go charakteryzował, lecz wraz Michałem pragniemy go zaprezentować.  Pragnę tylko nadmienić, że Maria Jarochowska za nowy porządek polityczny nikogo nie wini. Nie oburza się. Żałować tylko należy, że nie doczekała chwili kiedy pałac jej rodziców zostanie uratowany. W jej rodzinnym miejscu nie znalazło się co prawda muzeum, o czym marzył rzeszowski muzeolog Franciszek Kotula, ale nie mniej wspaniałym gospodarzem, został Dom Pomocy Społecznej, otwarty dla swoich pensjonariuszy 15 września 1995 r.


Herb Przerowa



                                                                                                                                                                                     Źródło:
                                                                                                                                       Zdzisław Domino

  

 

Maria Jarochowska  - "I pałac popłynie"
 

    Otępiała brakiem snu, oczadziała zaduchem kolejowego przedziału, wydarłam się w Rzeszowie z zatłoczonego do niemożliwości pociągu trasy Warszawa – Zagórz. Nie było jeszcze siódmej rano, czyli za wcześnie, aby pójść do miasta i nawiązać kontakt z Komitetem Organizacyjnym Światowego Festiwalu Polonijnych Zespołów Artystycznych, o którym to festiwalu miałam pisać reportaż. Podążyłam więc tam, gdzie sunęli ci wszyscy, którzy nie skierowali się do wyjścia z peronów. Spodziewałam się, że znajdę chwilowe schronienie w poczekalni lub restauracji.

 
    Rzeczywistość przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Istotnie wylądowałam w niewielkiej salce, będącej rodzajem bufetu kolejowego. Przed kontuarem kolejka potężna, jak w niedzielę rano przed kolekturą Toto – Lotka, wychylała niecierpliwie kuflami swoje śniadaniowe porcje piwa. Pod ścianami na masywnych ławkach kiwali się miejscowi birbanci, zapewne zmorzeni uciechami szampańskiej nocy.
   
Nie bez trudu wyszukałam sobie miejsce obok rozciągniętej na ławce postaci, przykrytej chyba płaszczem kolejarskim, znajdującym się w stanie pożałowania godnym. Jegomość ten spał sobie błogo z obliczem wtulonym w coś, co równie dobrze mogło być strzępem szalika, jak chustką do nosa z nielicznymi śladami dawnej czystości.

 
   
Zatopiona w lekturze „Nowin Rzeszowskich”, kończyłam właśnie studiowanie „Ogłoszeń różnych” na ostatniej stronie dziennika, kiedy mój sąsiad ocknął się z czarownych prawdopodobnie snów. Westchnął, usiadł, potoczył dokoła nieco błędnymi oczami, zatrzymał wzrok na mojej twarzy, zerwał się na równe nogi jak nie wrzaśnie:
- Olaboga! Jaśnie Pani zmartwychwstała!!!

 
   
No cóż? Nie należy do przyjemności zmartwychwstawać, kiedy się człowiek jeszcze wałęsa po tym padole płaczu. Tym bardziej że w kwestii nieśmiertelności moją dewizą jest oświadczenie Markiza de Sade. Ów arystokrata, pisarz i filozof zapowiedział niegdyś: Gdy zabrzmią trąby wzywające na Sąd Ostateczny i miliony nieboszczyków wstaną z grobów, ja jeden się nie ruszę!

 
   
Toteż patrzyliśmy na siebie z tym obdartusem w jednakowym osłupieniu, a ja gorączkowo szukałam w pamięci skojarzeń, dotyczących owej niemłodej i osobliwej postaci. Wreszcie błysnęło mi w mózgu przypomnienie. Toż miałam przed sobą Frania nazwanego żartobliwie przez mego ojca Herkulesem, ponieważ Franio posiadał dość wątłą posturę. W latach mojego dzieciństwa i wczesnej młodości Franio – Herkules pełnił na rzeszowskim dworcu funkcję nielegalnego bagażowego, czyli „pakiera”, jak się to w Małopolsce z austriacka nazywało. Znaczy to, że Herkules nie nosił czapki numerowego, lecz przez całą dobę kręcił się, zawsze nieco podchmielony, po dworcu, szukając wesolutko zarobków. O ile nie przepędzili go numerowi prawdziwi, paradujący w swoich służbowych kaszkietach, Herkules przenosił bagaże albo załatwiał jakieś sobie tylko wiadome polecenia. Myślę, że Franio bez większych starań mógłby awansować na stanowisko legalnego „pakiera”. W gruncie rzeczy jego zalegalizowani koledzy patrzyli przez palce na działalność Herkulesa i nic by nie mieli przeciwko temu, aby ten ustabilizował się. Rzeszów był stacją węzłową, więc dla wszystkich by starczyło roboty. Ale Franio przekładał widocznie bytowanie – rzec można – niezależnego artysty nad wygody i splendor życia obywatela ustatkowanego.

 
   
Mój ojciec miał do tego łapserdaka pewnego rodzaju słabość. Była to właściwość dość zadziwiająca u ziemianina rodem z Wielkopolski, z całą solidarnością mieszkańców tamtych ziem i wstrętem do utracjuszów, człowieka nieznoszącego osobników o nieokreślonym zawodzie, a na domiar złego zaglądających do kieliszka. Dziś sądzę, że ojca bawiła fantazja Frania, poczucie humoru tego drapichrusta, no i niefrasobliwość, której mój rodziciel nie posiadał.

 
   
W każdym razie, gdy moja rodzina gdzieś wyjeżdżała albo skądś wracała, ojciec dla przenoszenia bagaży wyłuskiwał nieodmiennie z dworcowej ciżby nie kogo innego, tylko właśnie Herkulesa. Potem nieraz powtarzał ze śmiechem różne powiedzonka Frania, jego dykteryjki, filozoficzne sentencje.

 
   
Zatem nie było wypadkiem niezwykłym to, iż po wielu latach sterany burzliwymi przygodami Herkules wziął mnie za ducha mojej matki. Byłam zawsze do niej podobna, upływ czasu zwiększył z pewnością to prawdopodobieństwo, zwłaszcza że teraz miałam mniej więcej tyle lat, ile moja matka pod koniec swego życia.

 
   
Zaprosiłam ceremonialnie pana Franciszka na piwo, po czym on zaproponował mi dwornie udanie się do restauracji „Tatarskiej”, „bo tam odmykają już od siódmej godzinie, a my tu z jaśnie panią – pardon, panienką – tylko czas mitrężym po próżnemu”.

 
   
Odmowa zmusiła go, przypuszczam, nie tyle dlatego, że rozwiały się jego nadzieje na zakrapianą przekąskę, ale przede wszystkim nęciła go biesiada z widmem, które gdyby było osobą żyjącą, nie zasiadło by z nim przy jednym stoliku. Bo choć wytłumaczyłam Franiowi, jak umiałam najlepiej, kim jestem, zdawał się w to powątpiewać. Tak to domniemana jaśnie pani, wskrzeszona słowami weterana łazików rzeszowskich, wkroczyła w przeszłość i teraźniejszość swych stron rodzinnych.

                                                                              *     *     *

   
Właściwie nie byłam tam ponad dwadzieścia lat. Ponad ćwierć wieku, czyli pół mego życia. Wybrałam się wprawdzie do mojej wsi rodzinnej gdzieś w początkach lat pięćdziesiątych, ale była to eskapada zgoła nieudana, melancholijna w swojej trochę błazeńskiej wymowie. Namówił mnie na to przedsięwzięcie Leon Kruczkowski, spotykany w Rzeszowie ówczesny poseł ziemi przemyskiej, związany z nią między innymi tym, iż w dwudziestoleciu międzywojennym amatorski teatr wiejski tamtych stron jako pierwszy inscenizował Kordiana i chama.

 
   
Leon, z którym przyjaźniliśmy się serdecznie, zdołał – nie bez trudu zresztą – popchnąć mnie do Babicy. Chodziło o konfrontację moich wrażeń z przeżyciami bohaterki pisanej właśnie przez niego sztuki Żuk z Colorado. Tytuł sztuki został potem przez autora zmieniony na Odwiedziny, a Leon miał mnóstwo kłopotów, nim utwór został wystawiony w teatrze.

 
   
Pomysł odwiedzenia Babicy kusił mnie wtedy i odpychał równocześnie. Kiedyś nie czułam przywiązania do domu moich rodziców, często było mi w nim źle i obco, całymi okresami wojowałam z rodziną. Był czas, kiedy mocno mnie to niepokoiło, wydawało się jakimś wynaturzeniem, bo przecież powinno żywić się uczucie wdzięczności do otoczenia, które mimo zatargów kochało mnie, dbało o moją osobę i niewątpliwie miało najlepszą wolę. Potem ktoś bardziej ode mnie doświadczony i o szerokich horyzontach światopoglądowych przekonał mnie, że w tych delikatnych sprawach nie istnieją reguły czy przepisy. Że niekoniecznie musi się kogoś kochać jedynie dlatego, że się jest z nim związany węzłami krwi. Przestałam się czuć zakałą rodziny i czarną niewdzięcznicą bez sumienia. Ale sentyment do tamtych właśnie, a nie innych stron tkwił we mnie głęboko. Zresztą nostalgia to doznania szczególne. Przez kilka lat pobytu na zachodzie Europy poznałam niezliczone ilości osób z rozmaitych środowisk, trapionych tęsknotą za swoim krajem. Lecz dla emigranta kraj jego uchodzenia nie jest pojęciem ogólnym, nieco abstrakcyjnym symbolem. Myśląc o Polsce warszawiak wspomina, powiedzmy, taką a taką ulicę na przykład na Powiślu, chłop dziką gruszę nad rowerem i kościół w swojej parafii, Ślązak jakąś tam mętną rzeczkę w pobliżu hałdy. Tym się tłumaczyły niepojęte z praktycznego punktu widzenia decyzje emigrantów, którzy jeśli udawało im się zaoszczędzić trochę grosza, woleli kupić kawalątko piachu lub kwaskowej  łąki w swojej wsi rodzinnej niż ulokować gotówkę bardziej korzystnie.

 
   
I dla mnie, czy chciałam, czy nie chciałam, pojęcie ojczyzny kojarzyło się ściśle z wsią nad Wisłokiem, na skraju Podkarpacia, osiemnaście kilometrów na południe od Rzeszowa, wsią, gdzie równina zaczyna przechodzić w dość jeszcze łagodne wzgórza, a główny gościniec obsadzony jest białymi brzozami płaczącymi, które „rozwiewają liście na siwym niebios tle”, jak pisał Jacek Malczewski w nostalgicznym, niedrukowanym chyba nigdzie wierszu.

 
   
Lecz pragnąc spotkania w tym jedynym w moim odczuciu krajobrazem, lękałam się spotkania z tamtejszymi mieszkańcami. Nie bałam się wrogości, ponieważ stosunki mojej rodziny ze wsią i ze służbą były zawsze poprawne. A zresztą, jak nie raz miałam okazję się przekonać, potomstwo ziemian, których wieś znała od dziada pradziada, jakoś wtopione zostało w miejscowe dzieje, należy do nich, jest cząstką tutejszej historii.

 
    Wprost przeciwnie – lękałam się objawów przychylności podszytej współczuciem, przemożnej ciekawości nie bez odcienia litości. Nie lubi się występować w charakterze raroga, wystarczają spotkania autorskie, a już nieznośnym jest budzić współczucie, nawet gdyby miało się do tego powody. Cóż dopiero, jeśli powody w najszczerszym mniemaniu delikwenta nie istnieją. Trochę w tym pychy, trochę nieśmiałości. Toteż wybrałam się do Babicy incognito. Żeby popatrzeć, ale nie stykać się z nikim.

 
   
Pod wieczór wysiadłam na malutkim przystanku kolejowym. Szarzało już, kiedy przemykałam się przez wieś. Ktoś tam przyglądał mi się bacznie, jakaś stojąca na progu chałupy staruszka przeżegnała się znakiem krzyża świętego, ale ludzie jeszcze z pól jeszcze nie pościągali, więc udało mi się przemknąć. Obeszłam dawny dwór szeroką pętlą, na przełaj przez łąki i tor kolejowy. Wreszcie znalazłam się u stóp wzniesienia, z boku domu moich rodziców. Wzgórze to jest prawie zupełnie pionowe, ponoć pozostałość po szańcach, sypanych niegdyś w obronie przed najazdami Tatarów. Za mojego dzieciństwa były tu różne zmyślnie wykopane schodki, przejścia i grobelki sztucznie wzniesione wśród tajemniczo kłębiących się chaszczy. Ochrzciliśmy je w zabawach czarcimi przełęczami, diabelskimi przesmykami, ścieżkami złoczyńców. Teraz wszystko to, od lat nie utrzymywane w porządku przez służbę ogrodową, jakoś się zapadło, rozmazało. Kiedy usiłowałam wspiąć się z dna fosy na niemal prostopadły pagór, zsunęły mi się – o wstydzie! – okulary z nosa i zatonęły w gigantycznych zwałach zeschłych liści. Było już prawie ciemno, poszukiwania nie dały rezultatu, ostatni pociąg osobowy do Rzeszowa niebawem miał odjechać, a ja, krótkowidz, bez okularów i po ciemku jestem prawie kaleką. Postanowiłam poczekać do rana. Zakopana w liście, przesiedziałam tak przez całą, niezbyt chłodną, bezksiężycową noc wrześniową. Z dębów raz po raz pacały z szeleszczącym sykiem żołędzie, w bardzo wysoki koronach drzew odzywały się niepokojąco sowy, hukające tak samo złowieszczo chyba jeszcze za życia moich dziadków,  po pobliskim torze przetaczały się z łoskotem lory towarowych pociągów w przeciągłych, tęsknych gwizdach lokomotyw, czasem gdzieś daleko, daleko zaczekał pies. Pachniało mocno wonią ziemi, butwiejących roślin, kory, oparami od Wisłoka. Ale zresztą ciemności były smoliste, bezgwiezdne, ciche, gęste, wilgotnawe i jakoby trochę smutne. Miałam dosyć czasu na myślenie.

 
   
Gdy rozwidniło się, a okularów nie znalazłam, ruszyłam z powrotem na stację. Na dawniej pięknie wypielęgnowanym, teraz zapuszczonym trawniku parkowym pasł się cap przywiązany długim powrozem do kołka. Nie wiadomo dlaczego ruszył na mnie ochoczo do ataku. Jakoś się tam wybroniłam mimo braku okularów, ale na skrawku płaszcza został mi ohydny kozi fetor, prześladujący mnie długo potem, gdy już nie naprawdę, to w imaginacji. To, że zostałam wygnana przez capa ze swoich niby włości, uznałam za symbol i jak zmyta wróciłam do Rzeszowa. Tak więc była we swojej ojczyźnie, ale nie widziałam jej, musnęłam krainę mego dzieciństwa nie wzrokiem, ale dotykiem, słuchem, węchem.

 
   
W Warszawie mój brat natrząsał się ze mnie niemiłosiernie, drwiąc z tego, że nie poszłam przenocować u kogoś z dawnej służby naszych rodziców. Lecz pomyślałam, iż taka zupełnie samotna noc więcej mi dała niż godziny nawet pod najgościnniejszym dachem. Albowiem ów mroczny czas wspomnień i rozmyślań w chłodnej melancholii jesieni i zapachu zeschłych liści uwolnił mnie w jakiś przedziwny sposób od tęsknoty.

 
    Jednak tego lata, gdy pojechałam do Rzeszowa na Światowy Festiwal Polonijnych Zespołów Artystycznych, doszłam do wniosku, że po ćwierć wieku pora już wyzbyć się kompleksów i zarozumiałego skrępowania. Postanowiłam zobaczyć, jak teraz wygląda w mojej wsi rodzinnej i jak w niej ludzie żyją.

 
   
Przedtem jeszcze olśnił mnie sam Rzeszów, nie widziany od kilkunastu lat. Przez czas mojego dzieciństwa i w latach gimnazjum ta bodaj że trzydziestotysięczna mieścina przezywana przez endeków Mojżeszowem, ponieważ 90 procent ludności stanowili Żydzi, była w pojęciu mojego rodzeństwa i moim swego rodzaju stolicą. Jeździło się tu po większe zakupy, fotografować się w razie potrzeby, naprawiać zegarki i strzelby, strzyc u fryzjera. W Rzeszowie po raz pierwszy w życiu byliśmy z rodzeństwem w kinie „Apollo” na niemym filmie Złodziej z Bagdadu, z Douglasem Fairbanksem w roli głównej. Rozrabialiśmy wtedy niemożliwie, wrzeszcząc rozgorączkowani zbyt licznymi przerwami: „Róbcie coś!!!”, tak że widownia, zdaje się, bardziej przyglądała się nam z dezaprobatą niż Fairbanksowi na latającym dywanie.

 
   
Do Rzeszowa woził nas na ciastka do cukierni zamożny wuj, wybitny profesor okulistyki z Krakowa, niegdyś przyjaciel kompani z „Zielonego Balonika” i całej przybyszewszczyzny. Do siostry wuja Karola zalecał się w młodym wieku Stanisław Wyspiański, czyli, jak się wtedy mówiło, asystował jej na wieczorkach tanecznych. My znaliśmy wuja Karola, kuzyna naszego ojca, już jako starego kawalera, zażartego ateistę, pedanta z wąsami i bródką, takiego jak go sportretował Jacek Milczewski, bibliofila, kolekcjonera obrazów, miłośnika sztuki – sam czasem rzeźbił – i chyba trochę dziwaka. Przyjeżdżał do domu rodziców na święta i na wakacje. Siadywał wtedy w fotelu przed werandą, ubrany w czarną alpagową marynarkę, ze świeżą różą wpiętą w jej klapkę, palił cygaro, czytał krakowski dziennik „Czas”, specjalnie abonowany na czas jego pobytu. Nas nazywał „hyclami babickimi”, straszył, że poparzy nam cygarem gołe łydki, ale od czasu do czasu obdarzał każdego srebrną dwuzłotówką z podobizną królowej Dąbrówki, monetą, którą nazywał „grajcarkiem”. No i wyprawiał się z nami na tak zwane hulaszcze życie do Rzeszowa, wygrażając po drodze prowadzącemu auto naszemu ojcu, że natychmiast wysiądzie, jeśli prędkość samochodu będzie większa niż 30 kilometrów na godzinę. W najlepszej rzeszowskiej cukierni według umowy każde z nas miało zjeść ciastek za, zdaje się, dwa złote, popijając jedynie wodą. Jeśli nie wypełniło się normy, wuj Karol groził, że będziemy sami płacić rachunek, który w owych czasach wydawał nam się kwotą astronomiczną. Pamiętam klęskę mojej starszej siostry, znanego w rodzinie łakomczucha, która raz nieroztropnie zaczęła pałaszowanie słodkich specjałów od suchych ciasteczek. Ważyły one mniej, więc było ich więcej. Nie pomogło popijanie wodą, moja siostra musiała się poddać. Na szczęście wuj, podroczywszy się przez dłuższą chwilę bez zważania na nasze napięcie nerwowe, w końcu zapłacił.

 
   
Rzeszów ówczesny był miasteczkiem przeważnie parterowych, koślawych domków, bez wodociągów i kanalizacji, uliczek fatalnie brukowanych „kocimi łbami” lub niebrukowanych w ogóle, zaułków ciemnych od chałatów i jarmułek, błocistych placyków, gdzie zatrzymywały się w dnie targowe nędzne furmanki chłopskie. Jak w wielu głęboko prowincjonalnych miastach, zastałych niczym stawek od wieków pokryty kożuchem rzęsy, gnuśnych i smętnych w swej ubogiej egzystencji, niektóre pozornie nieciekawe wydarzenia stawały się sensacją i przekazywane z pokolenia na pokolenie pozostawały w tradycji i języku miejscowym. Na przykład co paradniejsze ubiory szyła dla mnie i mojej siostry krawcowa posiadająca pracownię w domu koło „luft maszyny”. Była to część uliczki, gdzie w jakichś zamierzchłych czasach lądował ponoś aeroplan. Gdzie indziej na jednym w mieście pomniku, koło fary, płk Lis-Kula skamieniał z podniesioną szablą, którą bronił Polskę przed „bolszewicką nawałą”, aby polec w tej niechlubnej kampanii.

 
   
W reprezentacyjnym nocnym lokalu powiatowego Rzeszowa, o promiennej nazwie „Jutrzenka”, przy parkiecie oświetlonym przyciemnionymi tandetnie żarówkami oficerowie miejscowych garnizonów topili w kieliszkach beznadziejną nudę u boku fordanserek o wyskubanych brwiach.

 
   
W Rzeszowie podczas okupacji po raz pierwszy w życiu pracowałam. Byłam czymś w rodzaju posługaczki na sali operacyjnej i opatrunkowej w szpitalu powszechnym (tak się wtedy nazywał szpital powiatowy) i pełniłam tam nocne dyżury. W Rzeszowie zetknęłam się bliżej ze straszliwą tragedią Żydów, dręczonych bestialsko przez hitlerowców, gdyż przed zagładą nieszczęsnych ofiar szpital znajdował się w samym centrum dzielnicy żydowskiej biedoty.

 
   
Wszystko to posłużyło mi za tło mojej debiutanckiej powieści, pod tytułem Niemiłosierni. Jednakże tu nie żywić słabości do miejsca, gdzie po raz pierwszy, jedyny, niepowtarzalny przeżywało się sprawy śmieszne i głęboko tragiczne, gdzie odkrywało się rzeczy, o których nie miało się zielonego pojęcia, gdzie stykało się z podłością nie do uwierzenia obok wzniosłości, którą także trudno sobie wyobrazić, gdzie doznawało się wstrząsów, kształtujących osobowość będącą dopiero w stanie formowania.

 
   
Ale wtedy, w latach przedwojennych, doktor K., konsyliarz wszech nauk lekarskich, zwykł był mawiać: „Rzeszów to preria, panie dziejku, preria i pampasy”. Powtarzał tą opinię za każdą swoją wizytą w domu moich rodziców, gdyż leczył naszą rodzinę z wszelkich dolegliwości, od dziecinnych wietrznych osp, odr, obżarstw powielkanocnych po poważniejsze choroby mojej matki, bo ojciec nie chorował nigdy.

 
   
Obecnie powiatowa preria stała się miastem wojewódzkim z nowoczesnymi arteriami przelotowymi, neonowym oświetleniem, komunikacją autobusową, trzema stadionami sportowymi, basenem kąpielowo – pływackim, różnymi „Kosmosami” i „Relaksami” w miejsce baru śniadaniowego „u Rudego”, gdzie niegdyś wstępowało się na ucztę w postaci sałatki włoskiej, nie znanej na wsi.

 
    Znikły stare rudery, mnożą się nowoczesne domy i osiedla. I choć Niemcy zaorali kirkut, znajdujący się w miejscu niecodziennym, bo prawie w samym środku miasta, odbudowano pieczołowicie dwie stojące w pobliżu siebie synagogi. Jedna, mała, wzniesiona w latach 1705 – 1710, spalona w trzydziestym dziewiątym roku, mieści teraz archiwum. Druga, duża, zwana nowomiejską, zbudowana na przełomie XVII i XVIII wieku, zburzona w czasie okupacji przez najeźdźców, przeobrażona została obecnie na coś w rodzaju ośrodka plastycznego.

 
   
Zresztą po przybyciu do Rzeszowa już dworzec wywarł na mnie nie oczekiwane wrażenie. Nie chodzi mi tym razem o bufet z Franiem – Herkulesem, ale o nowoczesność tego obiektu i obyczaje jak diametralnie różne od tego, co pamiętałam z przeszłości i co znam z dworców miast nawet większych od Rzeszowa. Naprzód po opuszczeniu przez podróżnych wagonów, przypomniano nam uprzejmie przez megafony, abyśmy sprawdzili, czy nie zostawiliśmy w przedziałach teczek, odzieży, pakunków, parasoli lub innych przedmiotów. Następnie zwrócono się z łagodnym apelem o przestrzeganie czystości, o wyrzucanie papierków i ogarków do koszy, ponieważ czystość to oznaka kultury. I jeszcze przeproszono nas arcygrzecznie, nie bełkotem, ale poprawną dykcją za to, że pociąg ze Szczecina spóźni się o piętnaście minut. Wreszcie znalazłam się na samym dworcu, przestronnym, jasnym, o nowoczesnej, estetycznej konstrukcji, niezbyt wielkim, ale bardzo funkcjonalnym. Dawniej na tym samym miejscu stało odwiecznie, nieforemne i straszliwe brudne gmaszysko, pamiętające czasy Franza – Josepha, ze ścianami aż lepkimi od kurzu i kontaktów z tłumokami wielu pokoleń. Nic dziwnego, że uległam na moment złudzeniu, iż imponujący zegar neonowy wieńczący szczyt dworcowego budynku obwieszcza na dwie strony świata nie tylko minuty i godziny, ale także lata. Zaskoczyły mnie też automaty telefoniczne na postojach taksówek. Przechodziłam późnym wieczorem placem farnym, gdzie kiedyś wznosił się pomnik Lisa – Kuli, a tu coś brzęczy i brzęczy. Zaintrygowana odkryłam na słupku automat służący do przywoływania taksówek. Wprawdzie, prawdopodobnie z powodu święta i późnej godziny, taksówki na około na lekarstwo, ale co Europa to Europa!

 
   
Ktoś z czytający te zdania mógłby wykpić mnie bezlitośnie jako parafiankę, co to nigdy w większym mieście nie była i rozdziawia gębę na widok zwyczajnych ulepszeń technicznych czy budownictwa stosowanego w całym naszym kraju. Otóż piszę o tym wszystkim, aby wyrazić choć się zna – jak ja – siedem stolic Europy, a Polskę zjeździło się wzdłuż i wszerz, nigdzie zauważone kontrasty miedzy dawnym a obecnym nie uderzają z taką ostrością i siłą jak właśnie w stronach rodzinnych.

 
   
W pobliżu owego „brzęczka” koło kościoła farnego wspomniałam z rozrzewnieniem nieliczne rozklekotane dryndy rzeszowskie z pejsatymi dorożkami drzemiącymi na kozłach, ciągnione z trudem – o ile tylko trafił się bezcenny klient – przez szkapy, na które nie połakomiłby się nawet Cygan.

 
   
Taksówkami jeździ się teraz po Rzeszowie, ale choć wielu ulicom zmieniono nazwy, dopytać się o te nowe można przeważnie u młodzieży szkolnej. Starsi mówią po dawnemu, prastarymi określeniami: „na Czekaju”, „ku Staroniwie”.

 
   
Mieszkałam w Rzeszowie na siódmym piętrze hotelu, w jednym z domów dość licznych tutaj obecnie, z windą oczywiście, centralnym ogrzewaniem, bieżącą wodą w pokoju. Ale kiedy po północy podeszłam do okna, usłyszałam pierwsze pianie kogutów, swojskie i przeszywające zarazem, budzące w sercu niespokojną tęsknotę za czymś nieokreślonym.

 
   
Aż w upalny lipcowy poranek ruszyłam do mojej wsi rodzinnej mocno roztrzęsionym wagonem osobowego pociągu. Od stacyjki miniaturowej tak samo jak niegdyś podeszłam do czegoś w rodzaju baru na miejscu dawnej karczmy żydowskiej, nazywanej – o ile dobrze pamiętam – „po schodkach u zezowatego Zelmana”. Tutaj za mojego dzieciństwa odbywały się wesela chłopskie, te najhuczniejsze, najbogatszych we wsi, których stać było a wynajęcie sali obszerniejszej niż wnętrza ich domów. Mojej matce mojej udawało się wykręcać od zaproszeń pod pretekstem złego stanu zdrowia. Ojcu nie wypadało odmową narażać się na śmiertelną obrazę, choć uroczystości traktował jako swoisty odpust boży. Alkoholu nie pijał nigdy, nawet na polowaniach, a w czasie wesela haniebną obelgą dla gospodarza byłoby odmawianie wychylania kieliszków.

 
   
Jeśli mu się udawało, wylewał ukradkiem zawartość szklanki pod stół, jednak tak zupełnie nie umoczyć ust było niemożliwością. Mój ojciec nie zwykł był też jadać obficie, więc do desperacji doprowadzał go niesamowity galimatias potraw. Po schabie częstowano słodkim ciastem, po kurach krwawą kiszką, kompot poprzedzał studzieninę, a większość przysmaków ociekała tłuszczem. Oprócz kryjącego przerażenie „pana dziedzica” wszyscy byli zadowoleni, a najbardziej my, dzieci. Zachwycały nas dania, których nie serwowano do „pierwszego stołu” we dworze, uszczęśliwiał zgiełk, przekpinki, choć często nie pojmowaliśmy ich trywialności, frywolne, piskliwe lub zachrypnięte śpiewki, za ogół fałszywa, ale za to ogłuszająca gra muzykantów, nawet ciasnota i zaduch.

 
   
Chętnie widzieliśmy także i bijatyki, ale mój ojciec wychodził z założenia, że kiedy goście weselni zaczynają się obejmować, ściskać i wymieniać między sobą pochlebstwa, należy czym prędzej się wycofać, bo zaraz rozpęta się bójka. Popędzani przez naszego rodzica, wychodziliśmy z marudnym ociąganiem, żałośnie, zostawiając za sobą dygocącą w posadach i buchającą parą oddechów karczmę, w której – jak dotychczas – według opinii gospodarzy „bawiono się grzecznie”.

 
   
Dziś „u Zelmana po schodkach” to dość obskurna izba z szynkwasem. Można dostać piwo i „pasztetkę”, budzącą lekki dreszczyk grozy. W kącie lokalu wesoła od rana grupa biesiadników raczy się czymś mocniejszym, nalewanym z kieszonkowych rezerwuarków. Cierpiąc nad „pasztetką” dopytuję się gospodarza bufetu, jak trafić do domu Hanki, dawnej kucharki we dworze moich rodziców, ulubienicy mojej matki. Gospodarz rozpoznaje mnie od razu, cedzi słowa nieufnie. Nie pamiętam go, podobnie zresztą jak wielu osób spotkanych potem. Po prostu w latach względnej dojrzałości rzadko już tutaj przebywałam. Poza tym rodzina dziedziców była we wsi jedna, a chłopskich bez liku. No i postarzeliśmy się wszyscy.

  
   
Obecni w bufecie rządzą mi, nie bez dumy abym jechała autobusem. Dawniej nie było tu regularnej linii autobusowej. Niegdyś wprawdzie kursował na tej trasie antyczny autobus prywatny, ówczesny szczyt techniki. To pudło, brzęczące żelastwem niczym ministranci dzwonkami, zdolne było wywoływać niejedno wzruszenie, gdyż nigdy nie dało się przewidzieć, kiedy pojawi się zza zakrętu i gdzie się zatrzyma. O nieregularności kursu tego wehikułu świadczy choćby fakt, iż mój ojciec wynajął go na przyjazd do Rzeszowa, kiedy razem z matką wracali razem z podróży po Francji, a my mieliśmy ich witać na dworcu. Wkrótce potem ta szumna linia autobusowa zbankrutowała z braku opłacalności. Nie mogli być kandydatami na pasażerów  mieszkańcy wsi, którzy buty na plecach nosili, aby oszczędzać podeszwy.

    
   
Teraz mimo namów nie zamierzam jechać PKS-em, gdyż chciałabym idąc piechotą dokładnie sobie wszystko obejrzeć.

  
   
Szosa, na której wyboje tyle się kiedyś wyrzekało, tyle naklął szofer mego ojca, nazywany przez nas „Poniekąd”, bo kończył tym słowem każde zdanie, jest obecnie porządnie wyasfaltowana. Ale nie pomyślano jej widocznie na wprost, gdyż stała się już o wiele za wąska. Na trasie ku Jasłu, krośnieńskiemu zagłębiu i ku Bieszczadom samochody pędzą jeden za drugim w obie strony, raz po raz trzeba schodzić na pobocze lub po prostu do rowu, aby nie zostać niekiereszowaną tutaj, w stronach ojczystych, a nie na zebrowatych pasach którejś ze stołecznych magistrali. Gdzie te czasy, gdy chłopi na widok ojcowskiego fiata czy później chevroleta zeskakiwali w rozpędzie z wozów, aby koniowi zasłaniać czapką ślepie, bo mógłby się zlęknąć?

 
   
Po obu stronach szosy obejścia niby te same, ale sporo wśród nich niedawno odnowiono. Większych zmian jednak nie widać, bo sama Babica zawsze uchodziła za wieś stosunkowo zamożną, w przeciwieństwie do kłócącej nędzy sąsiednich wygonów i przylasków.

 
   
Wszędzie ugania dużo dzieci nad podziw dorodnych, dobrze odżywionych i nieźle odzianych, choć to dzień powszedni. Ludzie przyglądają mi się więcej niż natarczywie, niektórzy dopytują się, czy to jestem ja, czy moja siostra, używając przy tym naszych zdrobniałych imion z dzieciństwa. Staruszki zwracają się do mnie przez „ty”. Jest to zaskakujące i raczej przyjemne, bo w moim wieku rzadko już trafiają się osoby, które jednostronnie mówią do mnie po imieniu. 

 
    – Ano – zagaduje mnie chytrze nierozpoznany przeze mnie człeczyna w kłapciastym kapeluszu, dźwigający mozolnie ogromny wiklinowy kosz z porzeczkami – tośwa przyjechali pewnikiem pałac odbierać.
    – Jak to? – obruszam się speszona. – Co wam też do głowy strzeliło.
    – Toć amnestyję ogłoszono na dwudziestopięciolecie, to i dwory mogą wracać dziedzicom – odpowiada z niewzruszonym spokojem wsiowy roztropek.

 
   
Docieram w końcu do domu Hanki, blisko Wisłoka, na ziemi, którą otrzymała z majątku moich rodziców,  rozparcelowanego na podstawie dekretu o reformie rolnej. Domek jest murowany, solidnie kryty, zelektryfikowany, zewnątrz i wewnątrz wyglądający bardzo porządnie. Pamiętam, że Hanka za czasów jej służby we dworze zajmowała niewielką stancję bez sprzętów w budynku, gdzie oprócz mieszkań służącego, drobiarki, kucharki, czeladzi, mieściła się stelmacharnia i mleczarnia z centryfugą. Okno pokoiku Hanki wynosiło na podwórze, w pobliże fetorów z obory, chlewów i gnojowiska, a  tylu budynku kłębiły się gęste krzaki leszczyny, ulubione miejsce zabaw dzieciarni. Do tego budynku nie lubiło się wchodzić, gdyż korytarz przecinający go wzdłuż był paskudnie wilgotny i cuchnący ohydnie kurzym łajnem.

 
   
Hanka jest w polu przy robocie, ale zawiadomiona o moich odwiedzinach przybiegła w dyrdy, niesłychanie ucieszona. Po powitalnych uściskach pytam, jak się do niej zwracać, pamiętając zajście sprzed lat. Jako gimnazjalistka chadzałam już wtedy w Krakowie na wiece socjalistyczne i przy którymś przyjeździe do domu rodziców doszłam do wniosku, że zwracanie się przez „ty” do kucharki uchybia jej czci. O mało wtedy nie oberwałam trzepaczką do ubijania piany, tak się Hanka rozeźliła, kiedy realizując swój szlachetny zamiar, odezwałam się do niej przez „pani”. Zwymyślała mnie w świętym oburzeniu twierdząc, że chcę ją obrazić i złośliwie „zrobić na despekt”. Teraz Hanka powiada, żeby było po dawnemu, i całuje mnie w ramię niczym kiedyś mój ojciec kanonika. Mówimy więc sobie po imieniu.

 
   
Potężna niegdyś nabita w sobie niewiasta wyschła bardzo, pochyliła się, bo „coś jej w krzyże wlazło”. Nadal pracuje jednak przy gospodarstwie i w polu. Chciałabym, aby opowiedziała, jak im się żyje, ale ona nawraca uporczywie do dawnych czasów. Królowała wtedy w ogromnej kuchni jako osoba niezmiernie ważna. Kiedyś dziewczyna podkuchenna z ubogiej chałupy na górze za lasem, pomagała kucharzowi, aż obdarzona niepospolitymi talentami, objęła potem jego miejsce, wsławiając na całą okolicę babicki dwór przysmakami nad przysmaki, delicjami nad delicje. Stanowiła przedmiot dumy mojej matki, wyrafinowanej smakoszki, z którą zresztą pozostawała w zażyłości bliższej niż reszta służby. Nie tak, jak w niektórych dworach, gdzie kwestią prestiżową było zatrudnianie kucharza, nie kucharki. Mój ojciec zaśmiewał się z właścicieli pewnego dworu w sąsiedztwie, gdzie, kiedy goszczono kogoś, lokajczyk miał polecone gwizdać w kuchni, aby pozorować tam rządy rzekomego mistrza patelni, a nie – jak było naprawdę – mistrzyni.

 
   
Po dziś dzień Hanka pamięta ulubione dania każdego z nas, wówczas dzieci, i te, których nie lubiliśmy, choć teraz już od dawna jem je bez szemrania. Moja matka wychodziła z założenia, że każdy człowiek może mieć wrodzoną idiosynkrazję do jakiegoś określonego jadła. Tak więc, choć każde z dzieci musiało zjeść wszystko, co podawano, wolno było mieć jakąś jedną jedyną, ściśle określoną nie lubianą potrawę. Gdy się ukazywała na półmisku, młodociana osoba otrzymywała „osóbkę”.

 
   
Moja siostra, najprzemyślniejsza z nas trojga, zmieniała sobie od czasu do czasu dania, do których czuła rzekomo nieprzeparty wstręt. Natomiast brat upraszczał sobie sprawę, pytając nas przez zaczerpnięciem z półmiska, czy on to lubi. Hanka wypomina także menu naszych imieninowych dni, kiedy raz do roku każde mogło sobie zadysponować obiad według własnych upodobań.

 
   
Jednak o teraźniejszości Hanka nie kwapi się mówić. Mieszka i pracuje z miłą i robotną córką, którą pamiętam jako malutką dziewczynkę, z udanym zięciem, z mężem, „który jaki był, taki został”, czyli nie zmienił się na lepsze, i z prześliczną rezolutną wnuczką, świeżo upieczoną maturzystką, wybierającą się do pomaturalnej szkoły pielęgniarskiej. Dlaczego Hanka nie rozgaduje się na te tematy? Może wydaje jej się, iż rozwodzenie się o gospodarowaniu  na dawnej  ziemi moich rodziców zrobiłoby mi przykrość? A możliwe, że choć świadomie nie żałuje „pańskich czasów”, ma przecież własny grunt i solidny domek, jakiś tam kolec tkwi w jej sercu. Bo wtedy we dworze była kimś jedynym w swoim otoczeniu, ważną personą, na którą zazdrośnicy nawet pisali nieortograficzne anonimy do mojej matki. Teraz Hanka pracuje ciężko i pospolicie jak wszyscy.

 
   
Nagle w obejście Hanki trafiają nowi goście. To nadeszli biesiadnicy z kąta sali baru przy stacji. Okazuje się, że rozpoznali moją osobę i przyszli w ślad za mną podjąć wódką zza pazuchy. W tych chłopach w sile wieku, o mocno już przerzedzonych czuprynach i statecznym wyglądzie ojców rodzin, nigdy  bym się nie domyśliła buńczucznych chłopaków z włosami zawadiacko spadającymi na oczy, pierwszych zabijaków na dożynkach i festynach. Można by się poczuć pięćdziesięcioletnią młódką, do której swaci przybyli, aby zaklepać interes. Jeden z nich to syn gajowego mojego ojca, a raczej leśnego, jak się w tych okolicach mawiało. Ojca, dla którego las był oczkiem w głowie, z leśnym łączyły specjalne więzy. Nie wiadomo zresztą dlaczego, gajowy jako jedyny ze służby dworskiej zwracał się do ojca nie „jaśnie panie”, ale przez „wy”. Żartowano u nas w domu,  że ojciec bywa z leśnym sam na sam, mówią sobie po imieniu.

 
   
Inny z synów leśnego, znany paliwoda i zawadiaka, wsławił się pewną bójką na odpuście. Nadział wtedy na głowę garnek w charakterze hełmu, tylko że aż po brodę, i dźgał nożem po omacku na prawo i lewo w ciżbie walczących. Zostały mu po tym wyczynie imponujące szramy na karku, tam gdzie blachy garnka nie starczyło, pamiątki po ciosach przeciwników.

 
   
Dziś ów kawaler z fantazją jest wzorowym nadleśniczym gdzieś w okolicach Nowego Sącza.

 
   
Rozmowa toczy się swobodnie, jak to przy poczęstunku, i tylko ja, ku własnemu zniecierpliwieniu, jestem z całego towarzystwa jedyną skrępowaną. Bo też teraz, jak obawiałam się i jak się będzie powtarzało we wszystkich rozmowach w Babicy, przewija się jeden i ten sam motyw. Wzmianki szczere lub mniej szczere, napomknienia nabrzmiałe ciekawością, współczuciem, czasem z odcieniem prowokacji. Że władze powinny choć część „pałacu” oddać do dyspozycji „młodych” Jarochowskich albo choćby zafundować im mieszkanie w Babicy. Trudno dociec, ile jest w tych sugestiach niekłamanej życzliwości, a ile pewnego rodzaju żądzy sensacji, byleby się coś działo. W każdym razie nie ma absolutnie sposobu komukolwiek wytłumaczyć, że dla mnie osobiście posiadanie udziału w budynku o ponad chyba dwudziestu pokojach i pomieszczeniach było by ciężarem nie do udźwignięcia, wcale do tego nie dążę i nigdy mnie ta sprawa nie obchodziła. Niby to potakują, zgadzają się uprzejmie, ale w oczach czai się nieufność czy nawet tajona nagana. Po prostu niedowierzają, węszą jakiś podstęp.

 
   
Jakże nie domagać się po sprawiedliwości zwrotu ojcowizny? Nawet to jakoś nie przystoi, świadczy o braku honorowości lub jakichś tajemniczych zamysłach, albo o bojaźni przed prawowaniem się z władzami. Co innego ziemia. Ta jest ich na zawsze, więc mówią o tym jawnie i bez ceregieli. Ale dom i choćby kawałek ogrodu należałby się potomstwu dziedziców.

 
   
Przypuszczam, że za tymi opiniami i delikatnymi perswazjami kryje się także chłopska przekora. Chętnie dokuczyliby przy okazji „władzy”, która tłoczy ich niemałymi podatkami i obowiązkowymi dostawami.

 
   
Rzecz oczywista, nikomu nikogo nie udaje się przekonać i żegnamy się ze sobą serdecznie, choć oni czują się z pewnością rozczarowani, a ja nieco przygnębiona.

 
   
W kierunku dworu podprowadza mnie przemiła wnuczka Hanki, która z młodzieńczym, niefałszowanym zapałem i wrodzoną chyba uczynnością chce mi towarzyszyć przez cały czas. Dla niej nie jestem już córką dziedziców, ale literatką z Warszawy.

 
   
Jednak wolę odbyć to wszystko samotnie. Oczywiście każde drzewo, budynek, nawet tor kolejowy, nad którym przechodzi most, szumnie nazywany tunelem, wydają się mniejsze, niż pozostały w pamięci. Folwark przemieniono w ogromną tuczarnię świń na eksport. Nawet stary spichlerz, do którego klucz dzierżył jedynie i wyłącznie mój ojciec, masywny budynek z sygnaturką na dachu, oznajmiający niegdyś południową przerwę robocie, odrestaurowano jako magazyn paszy dla nierogacizny.

 
   
Miejscowi mówią o tej tuczarni jakoś niechętnie. Prawdopodobnie jej istnienie powoduje jakieś urazy, które się wyczuwa, ale przyczyn nie sposób dociec. Może zbyt mało ludzi ze wsi przyjmują tam do pracy, może ma się do czynienia ze zwykłą zawiścią posiadacza kilku świń do gospodarstwa, gdzie hoduje się ich ponad pięćset?

 
   
Park wokół dworu jest tak zapuszczony, że aż serce ściska. Co prawda pozostały „najważniejsze” drzewa. Więc stary kasztan, najlepsze miejsce do zabawy w „wyklupankę”, pod którym jesienią zbierało się wiklinowe koszyki kasztany na zimową karmę dla sarn w lesie. I spięta żelaznymi klamrami wielowiekowa lipa, w której cieniu przy śniadaniach letnią porą wylewałam morza łez do filiżanki stygnącego mleka, bo nie wolno było wstać, póki się nie wypiło, a ja nie cierpiałam gotowanego mleka. Potem w obszernym wnętrzu lipy stelmach sporządził nam coś w rodzaju ławeczek, gdzie bawiliśmy się niestrudzenie wrzeszcząc w zdobywanie Zbaraża lub obrony Częstochowy.

 
   
Natomiast z lipek, które sadził mój ojciec na szczęście każdego dziecka, gdy skończyło trzy lata, aby rosło zdrowo jak to drzewko, istnieje tylko drzewo mego brata, krzepkie, wysokie i tak rozrośnięte, że można by się było wspinać po jego gałęziach aż do samej góry. Śladu nie zostało z półkolistego podjazdu przed domem, kortu tenisowego, trawników, klombów i rabat z kwiatami, o które tak czule troszczyli się ogrodnicy, ogródka róż i ogródka skalnego. Starannie strzyżone żywopłoty przemieniły się w zmierzwione chaszcze, zamiast gracowanych pieczołowicie ścieżek widać gdzieniegdzie jakieś osobliwie asfaltowane pasma. Cały front domu moich rodziców przesłonięty jest bezsensownie rozbuchanymi do niemożliwości krzewami białego bzu, które sięgają aż po dach werandy. Znikły bezpowrotnie piękne widoki perspektywiczne na pętlę Wisłoka i dalszą okolicę. Nie sposób dotrzeć nawet do swego rodzaju galerii na wzniesieniu, skąd rozpościerały się urocze pejzaże. A jeśli nawet istnieją jej szczątki, dostępu do nich broni gąszcz drzew i krzaków, potarganych, rosnących bez ładu i składu.

 
   
Często się zastanawiałam, bez żadnego związku z moją przeszłością, ale i tak nadaremnie, jak można było dopuścić do takiego zmarnotrawienia jakże wdzięcznych elementów typowych pejzaży naszego kraju, jakimi były parki wokół pałaców i dworków?

 
   
Prawda, w babickim dworze była najpierw szkoła milicyjna, a stróżowie bezpieczeństwa ważniejsze mają kłopoty na głowie niż cackanie się z pielęgnowaniem ogrodowych uroków. Ale potem przemieniono dwór na ośrodek wczasowy dla milicjantów i ich rodzin, a teraz ma tu być internat dla młodzieży. Dlaczego więc młodzież niemiałaby sobie kształcić smaku estetycznym otoczeniem? Przecież z parkiem jest podobnie jak z dobrze utrzymanym mieszkaniem. Raz doprowadzony do ładu, nie wymaga nadmiernych zachodów.  Sam dawny dwór jest pokryty nową dachówką, w oknach na parterze przerażają masywne kraty, ciężkie jak bramy budynków warszawskiego MDM-u, żelazne pręty, tak obce architekturze tego domu. Nie ma balkonów na piętrach bocznych skrzydeł, odpadły być może same albo może komuś zawadzały. Zarósł niemożliwie chwastami taras w tyle domu, gdzie tak rozkosznie było się opalać wśród skrzynek z kwitnącymi kwiatami, pachnącymi do zawrotu głowy.

 
   
Wchodzę do wnętrza domu kuchennym wejściem, bynajmniej nie w znaczeniu symbolicznym, ale wszystkie inne drzwi są zamknięte na głucho. Po schodach docieram do sypialni moich rodziców, dużego pokoju gdzie prawdopodobnie zostałam poczęta i gdzie umarła moja matka. Wygląda tu jak na biwaku, dopiero co rozbitym lub właśnie się zwijającym. Mnóstwo przedmiotów porozrzucanych w najmniej spodziewanych miejscach, nieład sprzętów i luźno leżącej odzieży.

 
   
Przyjmują mnie gościnnie herbatą bardzo młody kierownik przyszłego internatu i jego żona, w przededniu urodzenia pierwszego dziecka. Nazwisko mojej rodziny może obiło im się o uszy, ale echem błahym, zupełnie nieważnym. Są tu nowi, pochłonięci swymi sprawami. Rozmawiamy o niczym ze zdawkową uprzejmością. Dziwię się, że umieszczona obok dawnej sypialni rodziców łazienka, kiedyś przestronna i wyjątkowa, jak na ziemiańskie obyczaje nowocześnie wyposażona, znajduje się w zupełnej ruinie. I dlaczego, skoro dom był skanalizowany, z wodą bieżącą, dwoma łazienkami i czterema ustronnymi miejscami, wszystkie te fanaberie cywilizacyjne zastąpiono prymitywną latryną w krzakach? Kierownika niewiele to interesuje, przytakuje tylko, że istotnie obok mogła być łazienka, ze ścian wystają jakieś rury. Dalej kierownik ubolewa bez blagi, że nie może mi pokazać nic z wnętrza domu, bo jeszcze nie ma kluczy. Zaglądam więc tylko przez brudne okna parteru i stwierdzam, że dwa salony i bibliotekę połączono w jakąś ogromniastą salę, wyglądającą na wspólną sypialnię. Jeszcze daremnie szukam w najcenniejszym miejscu ogrodu śladu po lodowni, gdzie zimą zwożono lód z Wisłoka, przechowywany potem we głęboko wkopanych w ziemię murach aż do następnych mrozów. Ojciec mój zwykł był mawiać, iż szczęście małżeńskie obywatela ziemskiego zależy od lodowni. Skoro bowiem pani domu ciepłą porą nie ma gdzie przechowywać produktów,  w domu panuje piekło. Minęło szczęście małżeńskie, minęła lodownia zamieniona nie wiadomo dlaczego w pryzmę głazów. Może blacha na dachu budyneczku była komuś potrzebna? Na miejscu sadu, inspektów, szparagarni, pasieki, dwóch oranżerii, plantacji truskawek rozciągają się rzędy prywatnych działek warzywniczych.

 
   
Tuż nad Wisłokiem, na skrawku wyskubanej łączki wśród wikliny pozdrawia mnie, jakbyśmy się widzieli wczoraj, mniej więcej mój rówieśnik, bosonogi, w kaszkiecie. Pasie krowy trzymając końce łańcuchów. Pod wieczór niespokojnie oganiają się od gzów, szarpiąc to w tę, to w tamtą stronę. Stojąc naprzeciwko siebie poruszamy się do taktu tego dziwnego kontredansa, któremu rytm nadają niecierpliwie ruchy wielkookich bydlątek. Obserwując przebiegle moją reakcję, człowieczek w kaszkiecie powiadamia niby obojętnie, że figura Matki Boskiej w parku miała być zniszczona. Wzniesiono ją z polecenia mojego ojca na sztucznej wysepce, okolonej stawkiem. Bo moi rodzice cztery lata po ślubie nie mieli dzieci, co w bogobojnym stadle ziemiańskim uważane było za ciężkie nieszczęście. Więc ojciec ślubował, że jeśli urodzi mu się potomek, postawi w ogrodzie własnymi rękami figurę Matki Bożej Niepokalanego Poczęcia. Rzeczywiście, kiedy urodziła się moja siostra, ojciec podobno podawał  kamienie murarzom przy wznoszeniu podmurowania figury.

 
   
Zdaje się, że rozczarowałam mego rozmówcę nie okazując spodziewanego oburzenia wobec zamachu na figurę, choć usiłował mnie podbechtywać żarliwymi wywodami, iż obiekt ten to… zabytek, który powinien podlegać ochronie konserwatora. Straciłabym resztę wątpliwego szacunku w oczach tego dorosłego obrońcy zabytków, gdyby wiedział, że figura, której los niewiele mnie wzruszył, jest mi akurat bliska przez pewne pisarskie przeżycie. Bowiem występuje ona w ważnym epizodzie mojej powieści Dziadowska miłość.

 
   
Swoją drogą – myślałam – co komu wadził ów w piaskowcu wykonany wizerunek niepokalanie poczętej, według Nowego Testamentu, przydeptującej także w wielu przydrożnych kapliczkach delikatną stópką główkę węża, szczerzącego zęby obok jabłka, i muskającej rąbkiem skamieniałej szaty sierp księżyca odwrócony do góry rogami.

 
  
 Ta tutaj oparła się w końcu zakusom jakiś nadgorliwców, ale została wysiedlona poza obręb parku, oddzielona od niego ogrodzeniem z drucianej siatki, okalającym całą posiadłość. Dawniej żadnego ogrodzenia tu nie było, bo i tak nikt by nie śmiał wejść do pańskiego ogrodu.

 
   
Gdy idę na przełaj między polami, zmierzając na stację, wychodzi mi naprzeciw niemłoda kobieta kołysząca w wózku dzieciaka, z kilkorgiem starszych przy spódnicy. To właśnie córka karbownika, której zupełnie sobie nie przypominam, choć pamiętam doskonale jej wąsatego ojca, bardzo szanowanego przez moją matkę za rozum i prawość. Musiała już słyszeć o moim przybyciu. Wiadomo, po wsi każda wieść przelatuje jak sekret. Mówi do mnie „Marysiu”, jak nikt nigdy i nigdzie, a ja po raz niewiadomo który tego dnia kłopoczę się nad formą zwracania się do tej mile mnie przyjmującej kobiety. Trudno mówić ni z tego, ni z owego po imieniu, którego notabene nie znam, do babki czworga wnucząt. „Pani” zbyt po miejsku, nie uchodzi. Decyduję się wiec na nieokreślone „wy”.

 
   
Gospodyni pyta mnie na wpół żartem, czy nie wiem, gdzie się znajduję. Pojęcia zielonego nie mam, nie widzę nic znajomego wśród rozchybotanego zboża i zagonów naokoło. Kobieta informuje mnie z powagą, że jesteśmy na Wilkówce, dawniejszym pastwisku, gdzie pod dębami zbierało się dziko rosnące pieczarki. Łąka została rozparcelowana i jest uprawiana od lat. Nigdy bym nie poznała. Gospodyni słyszeć nie chce o moim wyjeździe. Postanawia za mnie, że zanocuję u nich, bo miejsca jest dość – jak zapewnia z podejrzaną skromnością. Okazuje się, że jej dom, niedawno wybudowany to prawdziwa willa. Kilka pokoi, posadzki, łazienka, woda bieżąca, lśniące politurą meble. Projektuje się założenie centralnego ogrzewania jeszcze przed zimą. W jadalni okazały telewizor ustawiony jest na tle świętych obrazów – oleodruków. Po parkietach chodzą zresztą wszyscy boso, chyba nie dlatego, aby ich nie niszczyć, tylko przy gospodarstwie latem przeważnie pracuje się na bosaka. Muszę jeszcze obejrzeć inwentarz, krowy, konie i świniaki, siląc się na niby to inteligentne uwagi fachowca, choć czuję się jak tabaka w rogu. I gospodyni oprowadza mnie wszędzie skrupulatnie, niczym się pozornie nie chlubiąc, ale czuje się w niej ten sam odcień satysfakcji, z którym mój ojciec pokazywał interesującym się rolnictwem gościom oborę wzorowo prowadzoną, konie specjalnie udane czy konkursowe egzemplarze buraków cukrowych wielkości prawie noworodka.

 
   
Morgi z parcelacji były dopiero zalążkiem dostatku mojej gospodyni. Główny skład gotówki wniósł ojciec rodziny, który przez trzydzieści kilka lat ciężko pracował w Stanach Zjednoczonych. Wrócił trzy lata temu, schorowany i nienadający się za Oceanem do pracy, ale z przyznaną w dolarach emeryturą. Przez grubo ponad ćwierć wieku nie widział swojej rodziny. Z synów witających go w gdyńskim porcie nie poznał jednego, którego zostawił chłopczyną w krótkich porciętach, a zastał prawie łysym ojcem trojga dzieci. Trudno się zresztą czegokolwiek dowiedzieć od głowy i dobroczyńcy rodziny. Jest wyjątkowo małomówny, jakby zatopiony głęboko w jakichś sobie tylko wiadomych myślach czy wewnętrznych doznaniach. Ogląda programy telewizji, przechadza się po obejściu z wnukiem w ramionach, powolny, zadumany, jakby nieobecny. Bardziej niż gospodarza przypomina letnika na urlopie albo rekonwalescenta, steranego życiem i przebywającego w jakimś zupełnie innym świecie.

 
    Za to cała rodzina pracuje ciężko, od żony po syna i synową, rodem nie z tej wsi, ale z tej samej parafii – ma to w obyczajach wsiowych znaczenie – wyjątkowo ładnej, szczuplutkiej czarnulki, bardziej wyglądającą na ledwo dojrzałą dziewczynę niż na matkę czworga dzieci.

 
    Wszyscy skromnie się odżywiają, choć to przecież wyczerpujący siły okres żniw. Na kolację kawa zbożowa, chleb, masło ser biały. Podobnie na śniadanie. Jajka i mięso zachowuje się przede wszystkim dla dzieci. Ale ogromnie się na mnie oburzyli, kiedy zobaczywszy, że baniak z maślanką ma być wylany świniom, popełniam faux pas prosząc o kubek tego specjału. Zamieszanie zrobiło się niepomierne. Że nie honor, że wstyd dla nich i obraza. Ledwo ubłagałam o tę nieszczęsną maślankę, o którą w mieście tak trudno,  i tak mieli mi za złe tę zachciankę.

 
   
Rozmawialiśmy do późna, głównie z gospodynią i jej synem. Właściwie przede wszystkim mówili oni, zadając pytania o niepohamowanej ciekawości, z trudem maskowaną obyczajnością. Raz po raz stwierdzałam nie bez zdumienia, że ci ludzie, bytujący kiedyś właściwie tylko obok dworu, znają szczegóły życia mojej bliższej i dalszej rodziny, przyjaciół, gości, oficjalistów i rezydentów lepiej niż ja sama, do której świadomości kiedyś to wszystko nie dochodziło albo zdołało się ulotnić z pamięci. 

 
   
I znowu zaczęły się powtarzać aluzje do powrotu w te strony, bo „należy mi się to”. Bezskutecznie perswadowaliśmy sobie nawzajem każdy co innego i czułam, że moje podejście  do tej sprawy obniża jaki taki wynikły z racji pochodzenia szacunek do mnie, budzi politowanie.

 
   
Spałam tej nocy na miejskim tapczanie pod wspaniałą atłasową kołdrą, jakich niebywało nawet we dworze. Za oknem nawoływały się przepiórki, koncertowały z przejmującą wytrwałością świerszcze, płynęła woń koniczyny, mięty, jakichś ziół nadrzecznych, rumianku, najczarowniejszy i jedyny aromat mojej ojczyzny.

 
   
Rankiem przed pożegnaniem zaproponowano mi delikatnie, że mogłabym trochę u nich pobyć, skoro w mieście tyle hałasu i kurzu. Pomieszkać choćby do moich imienin. Do imienin… Od mnóstwa lat nic dla mnie nie znaczy ten wrześniowy dzień mojej chrzestnej patronki, Matki Boskiej Siewnej. Moim krajanom wrył się on w pamięć pewno i dlatego, że był czczony we dworze strzelaniem z batów. W tym dniu obchodziła przede wszystkim imieniny moja matka i w czasie wystawnej kolacji dla gości z całej okolicy fornale ustawieni przed frontem domu palili z biczysk. Nikt, kto tego nie słyszał, nie może sobie wyobrazić, jakim przeszywającym, rozdzierającym przestrzeń trzaskiem brzmią baty o rzemieniach specjalnie długich, zwijanych i rozwijanych w powietrzu równocześnie. Przy tym huku palbę rewolwerową można było przyrównać do bzykania komara i nie lada umiejętności potrzeba, aby taki popis się udał.

 
   
Mój ojciec, dość nerwowy i wrażliwy słuchowo, nie cierpiał tych ogłuszających wiwatów, ale chcąc nie chcąc musiał wychodzić na werandę z poczęstunkiem i brzęczącą monetą.

                                                                              *     *     *

  
Opuszczam wieś, gdzie spędziłam ważne lata swego życia, tym razem nie wypędzona przez capa, ale serdecznie żegnana. Po myślach plącze mi się strofka piosenki:
Bo majątek zginie
i pałac popłynie,
a honor i sława
przy biednej dziewczynie.

 
   
Ano tak. Majątek nie zginął, ale rozdzielono go sprawiedliwie między ludzi, a cześć przemieniła się w nieromantyczną tuczarnię świń. Pałac nie popłynął lecz zabezpieczony szkaradnymi kratami tkwi mocno w ziemi, zasłonięty chabaziami krzaków.
A czy honor i sława zostały przy biednej dziewczynie, to już sprawa dosyć wątpliwa, która być może kiedyś się rozstrzygnie, albo i nie. Ale nie żal mi niczego.


1970

 
 
 
                                                                                                                                              
 Źródło:
                            Maria Jarochowska "Wyrok śmierci" - Wydawnictwo Literackie, Kraków (str. 71 -102)
             

Copyright by Michał Mac